Rozdział 22
Kolacja po ciemku
Obładowani paczkami szli za Wielkim Naprawczym krętymi wybrukowanymi uliczkami, czasem w górę, czasem w dół. Słońce prawie już zaszło. Był ciepły letni wieczór. Zmęczeni i głodni jak wilki zastanawiali się, czy Babu działa jeszcze w kuchni. Wiedzieli, że Gród Prastary od wieków odznaczał się gościnnością, w związku z czym działały w nim gospody z jedzeniem z całego świata, ale o tej porze były już zamknięte. Nagle usłyszeli za sobą zgrzyt łańcucha rowerowego. Zaraz za nimi leciała na rowerze dobra dusza Limonka, specjalistka od zdrowego jedzenia. Jej ulubiony czarny rower leciał tak szybko, że łańcuch aż warczał. Rower unosił się może pół metra nad ziemią, najprawdopodobniej wspomagany tak przedziwnie dlatego, że Limonka miała właśnie zamiar zrobić coś dobrego. Siwek zwrócił uwagę na to, jak bardzo rower był stary, stylowy i dobrze utrzymany.
Dobra dusza wyprzedziła ich wszystkich i w locie obejrzała się przez ramię. Zsunęła ciemne okulary, żeby im się lepiej przyjrzeć, a może policzyć. Wszystkim wydało się, że pojawiła się w cudowny sposób, wyczuwając, że są w potrzebie. Oni też nieśmiało ją obserwowali. Po pierwsze rzucił im się w oczy jej naszyjnik z plasterków ogórków, zawsze świeżych, które nigdy nie robiły się sflaczałe. Duży plasterek cytryny w środku naszyjnika wyraźnie odcinał się od jej granatowego podkoszulka z krótkim rękawem i roztaczał piękny cytrynowy zapach. Limonka miała na sobie spódnicę uszytą z tysiąca powiewnych chustek w różnych ostrych kolorach (każda w innym), które trzepotały w czasie lotu, ale wcale nie wkręcały się w szprychy roweru. Ciemne włosy z krótką grzywką upięła w kok, który nie rozpadał sią mimo znacznej prędkości, z jaką się poruszała. Z uszu, na młodych trawkach, zwisały jej kolczyki ze świeżych malin. Była pełna werwy, kolorowa i przecudna.
Jeden fachowy rzut oka znad ciemnych okularów wystarczył jej, żeby się zorientować jak bardzo są głodni. Widząc ich stan, postanowiła działać natychmiast. Energicznie otwarła plecak i wyjęła z niego buteleczkę z ciemnego szkła z napisem „melasa“.
– Wzmocnijcie się chociaż trochę, żebyście mieli siłę dojść – powiedziała podając Julce butelkę, a Milce gruby pęk łyżeczek.
– Łyżeczki oddacie mi na miejscu – po tych zagadkowych słowach zaczęła pedałować w powietrzu z takim wigorem, że chociaż była mniejsza od kuzynek, wszyscy musieli przyspieszyć, żeby za nią nadążyć. Zauważyli, że do plecaka ma przytroczoną lornetkę i hełm tropikalny. Domyślili się, że musi często latać gdzieś dalej, niż tylko po Królewskim Grodzie Prastarym.
Zapadł zupełny zmrok i ulice oświetlały teraz wysokie starodawne latarnie. W pewnym momencie Limonka zniknęła w wysokiej, ciemnej bramie, którą mijali. Za sekundę pojawiła się w środku kamienicy, za drzwiami z szybą. Coś do nich mówiła gestykulując. Drzwi okazały się otwarte, więc weszli, żeby zrozumieć, o co jej chodzi.
– Nie będę zapalać świateł, bo jest już zamknięte – powiedziała latając im nad głowami w zupełnej ciemności i sadzając wszystkich na niewidocznych krzesłach przy niewidocznych stolikach. W powietrzu pachniało jakimiś zupełnie im nieznanymi przyprawami. Czuli się jakby przyjechali do dalekiego kraju, o którym nic nie wiedzieli. Byli nie tylko pełni nadziei na zaspokojenie głodu, ale zafascynowani całą sytucją. Siedzieli po ciemku, ale przez duże szyby widzieli wszystko, co działo się na ulicy, bo tam było trochę jaśniej od latarni i neonów.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? – szepnął Jasnoszary do siedzącego obok konika w kolorze zaschniętej gliny, chociaż nie wiedział kto to jest.
Oczy przyzwyczajały im się do mroku i zaczynali się nawzajem widzieć.
– Jesteś w prawdziwej restauracji, ciemniaku – odpowiedział szeptem Jasnobeżowy siedzący przy sąsiednim stoliku.
W międzyczasie zaczęły do nich docierać coraz intensywniejsze, smakowite zapachy egzotycznych potraw, w tym pieczonych i prażonych. Limonka latała nad stolikami z zawrotną prędkością. Rozkładała na nich malutkie miseczki z dymiącymi potrawami, po kilka przed każdym. Robiła to w taki sposób, żeby na środku każdego stolika zmieścił się też wielki półmisek z chrupiącymi gorącymi plackami o różnych smakach.
– Jak to wszystko jest możliwe? – Jasnoszary w dalszym ciągu nie mógł ogarnąć myślami tego, co się działo.
– Dobre dusze są w stanie robić takie rzeczy. Jesteś głodny, to jedz, nie martw się na zapas – odpowiedział mu konik w kolorze piaskowym, który zaspokoił już pierwszy głód.
Jasnoszary przestał się więc zastanawiać, tym bardziej że Limonka znowu przeleciała nad ich stolikiem i polała jego placek jakimś nowym przepysznym sosikiem, tym razem w kolorze jasnozielonym, odblaskowym, więc widocznym w ciemności. Sosik trochę piekł go w język. Ponieważ nakładali potrawy w ciemności, ciągle spotykały ich niespodzianki. Niektóre placki wydawały się na przykład napompowane jak piłki, a po ugryzieniu wychodziło z nich powietrze i zostawał tylko cienki, chrupiący wafelek. Inne miały w sobie ziarenka o różnych smakach.
– Co to jest? – zapytał Jasnoszary na widok kolejnej czarki z dwoma uchami.
– Buktalanga łagodna na gorąco. Bez bemburi, bo się skończyło, ale z kotmalangą – zawołała Limonka.
– Rozumiem – odpowiedział Jasnoszary.
– Nie nabieraj tej puktalangi, bo nie zamkniesz dziś paszczy – poradził mu konik w kolorze zjełczałej śmietanki, sceptyczny jak zawsze.
Rozmowy ucichły. Wszyscy byli pochłonięci kontemplowaniem przepysznego jedzenia. Słychać było tylko chrzęst pedałów roweru Limonki w powietrzu. Z uznaniem popijali potrawy purindą naturalnie gazowaną. Ponieważ zrobiło się cicho, dotarło do nich, jak przy stoliku pod ścianą Bajka tłumaczyła Julce:
– Coś ty, a pewno cię to nie porazi! Ona ma wszystko zdrowe, naturalne i nie używa półproduktów.
Julka była zwykle wybitnie ostrożna, jeśli chodziło o jedzenie. Nie przepadała też za próbowaniem nieznanych potraw.
– Uwielbiam takie rzeczy. Zdecyduj się, czeka cię prawdziwa przygoda kulinarna! – przyłączyła się Milka.
– Co to są półprodukty? – zapytał Jasnoszary, chociaż siedział przy innym stoliku. Wydawało mu się, że podsłuchiwanie nie jest niegrzeczne, bo i tak prawie nic nie było widać.
– Później ci powiem – szepnął do niego konik w kolorze piasku, bo sam nie wiedział.
– Nic z puszek ani z pudełek. Tylko to, co rośnie na świeżym powietrzu i co dotarło do nas w niezmienionej postaci – odpowiedziała im Limonka przelatująca z naręczem placków. Wydawała się czytać w myślach wszystkich siedzących przy stolikach i fachowo spełniała najskrytsze życzenia ich podniebień.
Ciemność nie wydawała im się już tak nieprzenikliwa jak na początku. Być może po prostu przyzwyczaiły im się oczy. Niewykluczone też, że przyprawy nie tylko przetkały im nozdrza, ale także wyostrzyły wzrok. Jasnoszary zauważył na wszystkich ścianach olbrzymie zdjęcia sypkich przypraw sprzedawanych w otwartych worach na ruchliwym targu. Przyprawy ze zdjęć miały ostre kolory i mocno pachniały.
Limonka wylądowała na podłodze i zaparkowała rower pod ścianą. Odsapnęła z ulgą. Chwilę wcześniej, lecąc z kuchni, rzuciła na nich tylko jedno spojrzenie i wiedziała, że nie są już głodni. Konie królewskie były nie tylko najedzone, ale wręcz podekscytowane. Nowe smaki wprowadziły je w stan euforyczny. Wracały z podróży w nieznane.
– Przepraszam, ale stoisz mi na balonce – powiedziała Limonka do Kasztana i wyjęła mu spod kopyta koniec jednej z powiewnych chustek, z których uszyta była jej długa spódnica. Po czym wskoczyła znowu na rower i, latając, błyskawicznie pościerała stoliki pachnącą szmatą, bo nie znosiła rozmoczonych okruchów. Z doświadczenia wiedziała, że można je było w tej chwili znaleźć na wielu stolikach, mimo że w panującym mroku blaty wydawały się idealnie czyste. Nagle znieruchomiała w powietrzu i zaczęła się wpatrywać w szybę. Po opustoszałej ulicy chodził tam i z powrotem mężczyzna słusznej postury. Zwrócił jej uwagę głównie dlatego, że przechadzał się koło okien już siódmy raz.
– Znacie chyba Wuja? – zapytała Milkę, nad którą akurat zawisł jej rower. Charakterystyczną cechą Królewskiego Grodu Prastarego było to, że wszyscy ludzie mieszkający w nim i okolicy znali się nawzajem albo przynajmniej mieli wspólnych znajomych.
– Oczywiście, to NASZ Wuj! – Milka zerwała się od stolika i pociągnęła za rękaw Bajkę. Zaraz za Wielkim Naprawczym wszyscy wyszli szybko na ulicę, żeby pogawędzić z Wujem. Niektórzy nawet podosuwali porządnie krzesła do stolików zanim wyszli, bo byli naprawdę pełni wdzięczności i podziwu dla Limonki. Dobra dusza żegnała się z nimi przed drzwiami częstując orzeźwiającymi cukierkami pożegnalnymi, które wyciągała z bocznej kieszeni plecaka. Wszyscy siłą rzeczy skupili się naokoło Wuja, który, jak się okazało, pracował właśnie jako klucznik zamykający na noc bramy Grodu.
– Czy woła pan: Już 10 na zegarze, idźcie do snu gospodarze? – zapytał ze znawstwem konik w kolorze skorupki od jajka.
– Nie, teraz już krzyczę tylko jeżeli ktoś nie ściszy muzyki po 10.
Pogawędka się przeciągnęła, bo dawno się nie widzieli i Wuj miał im dużo do opowiedzenia. Do zamku dojechali późną nocą. Odcinał się jasną bryłą na tle granatowego nieba. Okna miał podświetlone od środka, każde na inny kolor, ale tak, że świetnie się ze sobą komponowały. Julka nie była pewna czy nie zasugerowała się wizytą w sklepie z kredkami, ale okna wyglądały jak pudełko farb, których nikt jeszcze nie używał albo jak nowe kredki ułożone w opakowaniu dokładnie tak jak powinny. Piękno zamku widzianego o tej porze zaparło jej dech.
– Okna podświetla nam Dochodzący Specjalista od Nowoczesności w Zamku i Okolicy, Szymon Solidny. Przyjeżdża zawsze kiedy jest potrzebny i odpowiada za efekty specjalne – szepnęła Milka widząc jej zachwyt.
Okna podświetlone na różne kolory przypomniały Julce jej własną wieżę. Liczyła na to, że mama i tato zrozumieli, że jej wyjazd był pilny i nie martwili się o nią, ale pomyślała też, że dobrze byłoby sprawdzić czy wszystko u nich w porządku.
– Do tak dobrze zorganizowanego zamku jak ten, musi docierać jakiś goniec – szepnął do niej Szary, który domyślił się co jej leży na sercu.
Z nadzieją, że uda jej się wysłać wiadomość i zapytać co u nich słychać, spokojnie poszła spać.